Znów o wolności słowa

2 lat temu

Na początku III RP niechęć do cenzury jednoczyła nas wszystkich. Tylko na skrajnie prawym skrzydle Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego otwarcie mówiono wtedy o potrzebie cenzury pro-katolickiej. Nie miało to symetrycznego odpowiednika na ówczesnej lewicy, pod tym względem libertariańskiej jak mainstream.

30 lat później został „nam” złośliwy rechot, kiedy „im” coś zablokuje Facebook czy Youtube, a „im” złośliwy rechot, kiedy prokuratura ściga kogoś z „nas” za tęczową aureolę. Czy jest szansa, żebyśmy (umowni) „my” i „oni” znowu wspólnie opowiadali się za wolnością słowa – „my” „ichniego”, a „oni” „naszego”?

Żeby to przeanalizować na serio, trzeba moim zdaniem oddzielić kilka różnych zagadnień, które hurtowo wrzucamy do worka „cenzura” i „wolność słowa”. Pierwszym jest PREWENCYJNA CENZURA PAŃSTWOWA, jedyna zakazana konstytucyjnie.

Tutaj nic się nie zmieniło. Część ludzi jednak myli ją z moderacją komentarzy, stosowaną choćby na moim blogu. Prywatnej moderacji, choćby i prewencyjnej, nie zabrania żaden przepis.

Represyjna tymczasem stopniowo się zaostrza. Od 1989 coraz więcej jest zakazów mówienia tego czy tamtego.
Początkowo byłem przeciwnikiem prawnego ścigania tzw. mowy nienawiści (zainteresowany znajdzie definicję w tej notce). W ostatnich czasach wygrało we mnie podejście belferskie.

Nastoletnie dzieci są podatne na skoki nastroju, przeżywają mnóstwo niepewności z serii „kim jestem”, „kim będę”, „czy życie ma sens”. Są jedną burzę hormonalną od myśli samobójczych.

Nie można im dokładać dodatkowych problemów poprzez tolerowanie w dyskursie wypowiedzi atakujących ich cechy, na które nie mają wpływ – takie jak tożsamość etniczna czy genderowa. Życie ludzkie wydaje mi się ważniejsze od prawa do zwalczania „ideologii LGBT”.

Mogę sobie ewentualnie wyobrazić teoretyczny model, w którym homo-, trans- albo ksenofobię uprawia się wyłącznie w specjalnych serwisach dla dorosłych, tak jak upychamy tam inne treści szkodliwe dla dzieci. Tylko iż to już naciągany hipotetyczny scenariusz, który łatwiej rozwiązać po prostu przez „możesz sobie być homofobem, ale bądź nim w domu po kryjomu”.

Przyjęta przez Radę Europy definicja mowy nienawiści już jest kompromisem między prawicą a lewicą. „My” akceptujemy, iż na liście chronionych cech jest wyznanie, „oni” akceptują orientację. Pola do innych kompromisów nie widzę (zresztą definicja Rady Europy po prostu nas obowiązuje).

Do cenzury represyjnej wliczają się też przepisy zakazujące obrażać osoby i instytucje. Tutaj jestem nie tyle za ich zniesieniem, co za łagodnym interpretowaniem (tak jak to zwykle czynią sądy).

Z jednej strony, ogólnie jako drobnomieszczanin nie lubię publicznego dyskursu typu „dupa chuj kurwa wypierdalać”. Jestem za tym, żeby kary były rzadkie i symboliczne, ale jestem za zachowaniem większości zakazów tego typu.

Jestem też za prawną ochroną obiektów sakralnych. Uważam, iż występki w postaci wysprejowania swastyki na synagodze, wylania świńskiej krwi w meczecie albo napisu „JEBAĆ PIS” na zabytkowym kościele powinny być karane – i to nie jak zwykły czyn chuligański (materialna wartość szkody może być przecież symboliczna). W tym sensie jestem więc gotowy na kompromis z prawicą (sam nie mam osobistego zainteresowania w ochronie uczuć religijnych z powodu ich braku).

Osobnym problemem jest CENZURA W PRYWATNYCH SERWISACH. Tutaj istnieje „od zawsze” – trudno sobie wyobrazić gazetę publikującą wszystko co jej przyślą.

Mimo to i tak ludzie, którym coś odrzucono, często krzyczą o „cenzurze”. Pan Stanisław Remuszko kiedyś wytaczał procesy gazetom, które nie chciały go publikować, a przegrane procesy przedstawiał jako prześladowanie go przez sądy.

Sytuacja uległa zmianie, gdy pojawiły się monopolistyczne serwisy typu Facebook i Google. Rzeczywiście, jeżeli tam ktoś dostanie bana, to średnią pociechą dla niego, iż może się przenieść do któregoś z konkurencyjnych mikroserwisików.

Mogę tylko znów wzruszyć ramionami, iż Ostrzegałem. Na tym blogu toczyłem m.in. flejmy z poetą Kapelą i tłumaczem Szpakiem, którzy 10 lat temu wierzyli w „wolność słowa na fejsie”.

Wolny rynek puszczony na żywioł zawsze kończy się monopolizacją. Albo przez jeden podmiot, albo przez kartel (oligopol).

Firmy internetowe cenzurują całkowicie legalnie. Za każdym razem, gdy usuną konto komuś sławnemu, pojawiają się hasło „JA ICH ZMUSZĘ W SĄDZIE DO PRZYWRÓCENIA”. Nie udało się Trumpowi, nie uda się nikomu.

Jedyne przykłady wygranych procesów tego typu, to procesy obywateli zabanowanych przez konta instytucji państwowych. To spójne z tym, iż konstytucje państw demokratycznych zakazują PAŃSTWOWEJ cenzury prewencyjnej – ale już nie prywatnej.

W Polsce też Konfederacja się odgrażała, iż wymusi na Facebooju odzyskanie konta. Wsparł ją minister Cieszyński, stanowczym pismem, iż się na to nie zgadza. „HEJ WY TAM W MENLO PARK, SŁYSZYCIE MÓJ DONOŚNY GŁOS? JA BARDZO WAŻNY MINISTER BARDZO WAŻNEGO RZĄDU SIĘ NIE ZGADZAM!”.

To żałosne popiskiwanie zostało olane, podobnie jak równie buńczuczne okrzyki Ziemkiewicza, iż Anglicy go będą jeszcze na przepraszać. Takie sprawy są nie do wygrania w sądzie.

Jedynym wyjściem jest teraz regulacja na szczeblu unijnym, taka jak procedowane właśnie Digital Services Act. Ma nakładać specjalne ograniczenia na największe podmioty – tzw. gatekeeperów. Spór trwa o definicję, ale ogólna idea jest słuszna.

Paradoksalnie – ci, którzy dziś narzekają na „cenzurę na Facebooku” to ci sami, którzy parę lat temu protestowali przeciwko unijnym regulacjom, iż to „ACTA 2”. Cóż, prawicowiec to człowiek, którego intelektualnie przerasta zauważenie prostej zależności, iż im więcej praw mają bogacze, tym mniej praw ma on.

Jest wreszcie trzecie zagadnienie – zróżnicowana grupa zagadnień zwanych ogólnie „cancel culture”. Podkreślam jej zróżnicowanie, bo ilekroć chodzi o przemoc, groźby karalne albo zniewagi, jestem za stosowaniem zakazów ogólnokodeksowych. Potępiam wypowiedź „rektor jest reakcyjnym chujem” tak samo jak potępiałbym „rektor jest lewackim chujem”.

Większość zjawisk opisywanych jako „cancel culture” przyjmuję jednak z entuzjazmem, właśnie w imię wolności słowa. Prawo studentów do mówienia „nie życzymy sobie wykładu dr X” to przecież kwestia ich wolności słowa.

Dlaczego ich wolność ma być mniej ważna od wolności dr X? Moim zdaniem jest choćby ważniejsza, bo to oni płacą (albo bezpośrednio w czesnym, albo pośrednio w dofinansie idącym za uczniem/studentem z budżetu).

Wypowiedzi zwalczające „cancel culture” zwykle mają fundamentalny błąd logiczny. W imię „wolności słowa” chcą zabronić studentom, czytelnikom, słuchaczom itd. nawoływania do bojkotu danego autorytetu.

Ja tymczasem uważam, iż J.K. Rowling ma prawo do swoich wypowiedzi – a inni mają prawo do ich krytykowania. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy im to prawo odebrać (jeśli ktoś mi zechce takie powody wyłożyć i zrobi to kulturalnie i merytorycznie, będzie mile widziany).

Podsumowując, mogę się porozumieć z prawicowcem co do następującego minimum:

CENZURA PAŃSTWOWA – wyłącznie represyjna, z katalogiem zakazów uwzględniajacych zakaz mowy nienawiści w definicji Rady Europy (tu zresztą i tak nie uciekniemy, póki jesteśmy w Radzie Europy)
PRYWATNE PODMIOTY – mogą moderować jak chcą, z wyjątkiem gatekeeperów, kiedy już wejdzie Digital Services Act. Póki nie wejdzie, mogą niestety bez wyjątku, to smutny fakt, z którym na razie się trzeba pogodzić.
CANCEL CULTURE – cancelujta kogo chceta, ale w ramach ogólnych granic kodeksu karnego, a więc bez przemocy, bez wulgaryzmów itd.

Dogadamy się?

Idź do oryginalnego materiału