Nie chcą już być nazywane feministkami. "Ten ruch kojarzy mi się z Lempart, nienawiścią do mężczyzn"

2 dni temu
Mimo iż feministki przez dekady walczyły o prawa kobiet, dziś wiele z nich nie chce mieć z nimi nic wspólnego. – Zastanawiam się, czy warto wciąż walczyć o takie słowa jak feminizm czy solidarność, czy może lepiej poszukać innych pojęć, które mają dziś większy potencjał łączenia. Może zamiast tego warto mówić o wspólnocie, siostrzeństwie, po prostu o sprawach kobiet? Przecież naprawdę mamy do dyspozycji wiele określeń – przekonuje dr Jowita Radzińska z Uniwersytetu SWPS, socjolożka, etyczka i filozofka.


Z najnowszego raportu "Polki 25: radości, napięcia i lęki" wynika, iż tylko 31 proc. kobiet w naszym kraju nazywa siebie feministkami. Choć większość z nas popiera wiele postulatów ruchu, tj. równość płac, wolność wyboru czy przeciwdziałanie przemocy, to sam termin "feminizm" wzbudza nieufność, a czasem wręcz niechęć.

Kobieta boi się przyznać, iż chce być zaopiekowana


– Feminizm tylko nam, kobietom, zaszkodził – uważa Dagmara, 39-letnia opiekunka do dzieci. – Chciałyśmy być takie samodzielne, niezależne, silne. No to teraz mamy –wszystko na swoich barkach. Praca, dom, dzieci, rachunki. I żadnego wsparcia, bo feminizm nam wszystkim kazał sobie ze wszystkim radzić – mówi.

Wspomina sytuację, która otworzyła jej oczy: – Mąż wyjechał w delegację, coś się zepsuło w kuchni, więc poprosiłam brata, żeby to naprawił. Zrobił to, ale najpierw się nagadał – iż skoro taka ze mnie feministka, to powinnam sobie sama poradzić. I to właśnie pokazuje, jak nas mężczyźni teraz postrzegają – jakbyśmy nie miały prawa prosić ich o pomoc, bo "same tego chciałyśmy".

Dagmara nie uważa się za przeciwniczkę praw kobiet, ale – jak mówi – próba całkowitego zatarcia różnic między płciami kończy się absurdem.

– Nie jestem za patriarchatem, ale nie oszukujmy się – są rzeczy, które wychodzą mężczyznom lepiej i takie, które lepiej wychodzą kobietom. Ze względu na biologię, predyspozycje, może też wychowanie. Zawsze będzie więcej facetów-żołnierzy niż kobiet-żołnierek. I więcej kobiet w opiece czy edukacji. Nie widzę w tym nic złego – tłumaczy.

Podobne wnioski wyciągnęła Basia, 42-letnia była aktywistka społeczna. – Na początku się tym wszystkim zachłysnęłam – wspomina. – Chodziłam na marsze kobiet i czułam się częścią ważnej zmiany. Ale z czasem coś zaczęło mi zgrzytać. Zwłaszcza w relacjach z mężczyznami – dodaje.

Jak mówi, jej zdaniem tego typu kontakty bardzo ucierpiały: – Dziś mężczyźni nie powiedzą kobiecie komplementu na ulicy, nie zagadają, bo boją się oskarżeń o molestowanie. Jeden znajomy powiedział mi wprost, iż nie ma odwagi zaczynać rozmowy z dziewczyną, która mu się podoba, bo boi się, iż zostanie źle zrozumiany. Wystarczy spojrzeć na to, jak wielu facetów szuka potem kontaktu na Spotted, zamiast podejść do kobiety.

Basia zauważa, iż nie tylko mężczyźni są dziś ostrożniejsi. Część kobiet również zaczęła traktować ich z dystansem i podejrzliwością – jakby każdy miał coś na sumieniu.

– Z jednej skrajności wpadliśmy w drugą – mówi. – Nie chcę żyć w świecie, w którym kobieta boi się przyznać, iż chce być zaopiekowana, a facet, iż podoba mu się dziewczyna – dodaje.

Iwona, 45-letnia bibliotekarka, z kolei z pełnym przekonaniem mówi, iż bardzo chciałaby nazywać się feministką: – Wszystkie wartości, które niesie ten ruch, są mi naprawdę bliskie – podkreśla. – Jestem za tym, żeby kobiety były bardziej widoczne: w nauce, edukacji, polityce. Chciałabym świata, w którym kobiety nie są wtłaczane w sztywne, narzucone role. W którym ich praca jest wynagradzana na równi z pracą mężczyzn. Bo w XXI wieku to powinien być już standard, a nie pobożne życzenie.

Ale mimo tej bliskości ideowej, Iwona nie identyfikuje się z feminizmem. Dlaczego?


– Nie nazywam siebie feministką, bo sprzeciwiam się aborcji. I wiem, iż dla wielu środowisk to automatycznie mnie wyklucza z tego ruchu. A szkoda. Bo wierzę, iż można wspierać kobiety, walczyć o ich prawa, dążyć do równości i jednocześnie mieć odmienne zdanie w tak trudnym, moralnie złożonym temacie.

Jej zdaniem feminizm, gdyby był bardziej otwarty na różnorodność głosów, mógłby łączyć zamiast dzielić: – Nie musimy się zgadzać we wszystkim, by wspólnie budować świat bardziej przyjazny kobietom. Może zamiast od razu się wykluczać, warto usiąść i posłuchać siebie nawzajem?


Magdalena z kolei popiera prawo do aborcji, ale podkreśla, iż decyzja o jej przeprowadzeniu, choćby jeżeli jest legalna, nigdy nie jest łatwa.

Zauważa natomiast, iż niektóre środowiska feministyczne mają tendencję do przedstawiania aborcji w przesadnie pozytywnym świetle, wręcz jako coś "fajnego". – Serio? I jak to ma pomóc w sprawie? – pyta retorycznie. Jej zdaniem taki sposób narracji raczej nie pomaga w budowaniu zrozumienia i wsparcia dla kobiet podejmujących tę trudną decyzję.

Krzykliwe i brzydkie


Ania mówi o sobie: zdeklarowana feministka. Co to dla niej oznacza? Podkreśla, iż feminizm to świadomość, iż kobiety i mężczyźni są sobie równi.

– Co nie znaczy, iż są identyczni – podkreśla. – Tak samo różnią się od siebie poszczególne kobiety czy poszczególni mężczyźni. Równość nie oznacza też tego, iż kobiety są z automatu dobre, a mężczyźni źli – tłumaczy.

Jak dodaje, ma pełną świadomość, iż rzeczywistość społeczna tej równości nie odzwierciedla. – Nasz świat w wielu aspektach faworyzuje mężczyzn i dyskryminuje kobiety, choć nie wszystkie w taki sam sposób – wyjaśnia.


– istotną rolę odgrywa też status majątkowy, pochodzenie czy religia. Niemniej, jeżeli chodzi o dostęp do władzy, pieniędzy czy kluczowych zasobów, mężczyznom wciąż jest łatwiej je zdobyć. Uprzywilejowanie widać choćby w codziennych, drobnych sytuacjach: w tym, kto jest wysłuchany, a komu się przerywa.

Przyznaje, iż 31 proc. kobiet identyfikujących się z feminizmem to dla niej duża liczba, szczególnie mając na uwadze panującą negatywną kampanię wobec tego ruchu.

Jak reaguje na zarzuty, iż feminizm "dzieli społeczeństwo" lub "żywi nienawiść do mężczyzn"?


– Przyjmuję je ze spokojem. Takie opinie często powtarzają osoby, które bezrefleksyjnie powielają slogany – uważa. – Albo takie, które świadomie ignorują fakt, iż płeć wciąż ma wpływ na pozycję jednostki w społeczeństwie. Gdyby nie istniało uprzywilejowanie jednej płci i dyskryminacja drugiej, feminizm w ogóle nie byłby potrzebny.

I dodaje obrazowe porównanie: – Możemy różnić się w wielu rzeczach, choćby rozmiarem stopy, ale nikt nie tworzy na tej podstawie podziałów społecznych. Z płcią jest inaczej – wciąż wpływa na dostęp do władzy, pieniędzy czy szacunku. Feminizm nie jest powodem tych nierówności, tylko próbą odpowiedzi na nie.

Magdalena mówi otwarcie: popiera prawa kobiet, ale nie chce być nazywana feministką.

– Dziś ten ruch kojarzy mi się z Martą Lempart, z agresją, z nienawiścią do ogółu mężczyzn i problemami z d*py – nie kryje emocji. – Słabo mi się robi, kiedy czytam, iż przepuszczanie kobiety w drzwiach to przejaw życzliwego seksizmu, albo iż mężczyzna podsuwający krzesło w restauracji mnie infantylizuje, bo niby sugeruje tym zachowaniem, iż sama nie potrafię tego zrobić. Reprezentacja tego środowiska robi tyle, żeby całą ideę ośmieszyć, iż absolutnie nie chcę się z nimi identyfikować


To troska o dobro kobiet


Coraz mniej kobiet chce nazywać się feministkami. Co może kryć się za niechęcią do tego słowa?


– Myślę, iż źródłem tej niechęci jest przede wszystkim… niewiedza – uważa dr Jowita Radzińska z Uniwersytetu SWPS, socjolożka, etyczka i filozofka. – Wiele osób po prostu nie ma czasu ani okazji, aby sprawdzić, co tak naprawdę oznacza feminizm. Nie weryfikujemy definicji, nie zagłębiamy się w istotę ruchu – tłumaczy.

A to – jak dodaje – otwiera drogę do kolejnego problemu: mitów, które narosły wokół feminizmu.

– W polskim kontekście to zjawisko jest szczególnie wyraźne. Można wręcz powiedzieć, iż przeciwnicy idei feministycznych odnieśli spory sukces. Udało im się obudować feminizm negatywną, odstręczającą narracją – mówi. – I to jest o tyle skuteczne, iż łatwo trafia na podatny grunt niewiedzy.

W efekcie wiele osób kojarzy feminizm wyłącznie z jego najbardziej radykalnymi odłamami.

– Oczywiście, one też mają prawo istnieć i rozwijać się w ramach całego ruchu – zaznacza Radzińska. – Ale nie są jego pełnym obrazem – podkreśla.

Tymczasem, jak zauważa, to właśnie te skrajne skojarzenia dominują w debacie publicznej i codziennym odbiorze.

– Pierwsze skojarzenia często kierują myśli ku najbardziej ekstremalnym formom feminizmu. A ponieważ ten obraz jest tak zawężony – obejmuje tylko wybrane zagadnienia, nie całość ruchu – wiele osób odrzuca cały feminizm, dystansując się od samego tego terminu – wyjaśnia.

Kolejnym czynnikiem jest niechęć do uznania, iż problem dyskryminacji wciąż istnieje.

– To coś, co szczególnie widoczne jest w kulturach patriarchalnych – podkreśla ekspertka. – Mimo iż debata publiczna porusza tematy szklanych sufitów, ruchomych schodów czy systemowych barier – wiele kobiet nie chce się z tym identyfikować. Szczególnie te, które z sukcesem łączą życie zawodowe i rodzinne, działając na najwyższych obrotach – często kosztem snu, odpoczynku czy czasu dla siebie.

– Takie kobiety postrzegają swoje osiągnięcia jako dowód sprawczości i siły. I nie chcą słyszeć, iż mogłyby być ofiarami jakiejkolwiek dyskryminacji. W kulturze, w której dominuje narracja: "Skoro mi się udało, to znaczy, iż można" – to bardzo zrozumiała postawa – mówi dr Radzińska.

Przyznaje też otwarcie:


– Nie chce się tu nadmiernie emocjonować, ale nie ukrywam – to po prostu smutne. Smutne, iż tak potoczyły się losy idei, która mogłaby nas naprawdę pięknie łączyć.

Jej zdaniem feminizm – w swojej podstawowej definicji – to nic innego jak troska o dobro kobiet: – To bardzo szeroka koncepcja, która wcale nie wyklucza innych głosów. Równie dobrze mogłoby istnieć równoległe podejście skupione na dobru mężczyzn. I coraz częściej widzimy, iż i oni zmagają się z trudnymi wyzwaniami, potrzebują wsparcia, zmiany czy też wspierających instytucjonalnych rozwiązań.

Czy można być feministką i jednocześnie sprzeciwiać się aborcji?


Dr Jowita Radzińska przyznaje, iż to trudny dylemat i dobry przykład na to, jak feminizm – mimo swojego potencjału – bywa dziś odbierany. Jak podkreśla, prawo do decydowania o własnym ciele niewątpliwie mieści się w szerokim katalogu praw kobiet. Ale równocześnie żadna pojedyncza opinia nie powinna wykluczać z idei feminizmu

– Ja uważam, iż każdy ma prawo do autoidentyfikacji. Osobiście jednak nie chciałbym, by kobieta kobiecie odbierała prawa człowieka – podkreśla.

I przytacza swoje doświadczenia:


– Pamiętam, iż kilka lat temu, podczas jednego z Kongresów Kobiet, wybrzmiał bardzo interesujący polifoniczny głos. W jednej debacie wystąpiły razem: feministka katolicka, radykalna oraz druga, bardziej mainstreamowa. I dla mnie to było bardzo ważne doświadczenie, bo pokazało, jak różnorodne są stanowiska wewnątrz samego feminizmu – mówi.

Radzińska zwraca uwagę na jeszcze jeden istotny problem: samo słowo feminizm stało się dla wielu osób zbyt trudne, obciążone historycznie i społecznie.

– Osobiście zajmuję się solidarnością – przyznaje dr Jowita Radzińska. – I często zastanawiam się, czy warto wciąż walczyć o takie słowa jak feminizm czy solidarność właśnie, czy może lepiej poszukać innych pojęć, które mają dziś większy potencjał łączenia. Może zamiast tego warto mówić o wspólnocie, siostrzeństwie, po prostu o sprawach kobiet? Przecież naprawdę mamy do dyspozycji wiele określeń.

I dalej: – jeżeli okaże się, iż feminizm jako termin przegrał w przestrzeni publicznej, może trzeba będzie pójść dalej i posługiwać się innym językiem? Ale równie dobrze można próbować to pojęcie odzyskać – przekonuje.

– Albo – dodaje – warto się zastanowić, jak powinna dziś wyglądać debata publiczna, żeby feminizm stał się bardziej inkluzywny, bardziej otwarty. Tak, by każda kobieta, która troszczy się o przyszłość kobiet, walczy o ich prawa i chce dla nich dobra, mogła się pod tym słowem odnaleźć.

Czy – mimo dzisiejszych podziałów – wciąż da się zbudować przestrzeń do wspólnego dialogu?


Dr Jowita Radzińska nie ma złudzeń: – Nie jestem dobrej myśli – mówi wprost. – To się nie wydarzy samo.

Jak tłumaczy, jeżeli nie podejmiemy świadomych działań – przede wszystkim w obszarze edukacji – nie ma podstaw, by oczekiwać zmiany na lepsze.

– Myślę o tym choćby w kontekście niedawnej dyskusji o karmieniu piersią w miejscach publicznych. o ile nie zaczniemy uczyć młodych – ale dojrzałych też – ludzi, jak twórczo i sprawiedliwie się różnić – jak prowadzić dialog z empatią i szacunkiem – to trudno oczekiwać, iż ten dialog pojawi się sam z siebie.

Ekspertka zwraca uwagę, iż czasem potrafią nas jednoczyć kryzysy: wojna, pandemia, dramatyczne wydarzenia społeczne. Ale taka mobilizacja – jak zauważa – rzadko bywa trwała: – Kryzysy budują wspólnotę tylko na chwilę. Potem wszystko opada… i to często jeszcze niżej niż przed kryzysem. Spada zaufanie społeczne, zanika współpraca, rośnie frustracja.

Czy zatem pozostało nadzieja? – Wolałabym zakończyć optymistycznie – mówi. – Ale jeżeli mam postawić racjonalną, socjologiczną hipotezę, to muszę powiedzieć jasno: tak, jestem sceptyczna. Bo zmiana nie przyjdzie sama.

Zdaniem Radzińskiej, jedyną realną drogą do poprawy sytuacji jest świadomy, zbiorowy wysiłek – przede wszystkim w zakresie edukacji i budowania lokalnych przestrzeni współpracy.

– jeżeli postawimy na edukację, jeżeli zaczniemy tworzyć warunki do autentycznego współdziałania, to możemy ruszyć w dobrym kierunku. Ale to się nie wydarzy bez naszego zaangażowania – kończy ekspertka.

Idź do oryginalnego materiału