Nauczycielka ma konkretne wymagania
"Dziś rano wszystko szło swoim torem. Pobudka, śniadanie, szybkie szykowanie się do szkoły. Syn wyszedł z domu przed siódmą – spakowany, ubrany, pełen energii. No, może trochę pociągał nosem, ale katar to przecież nie choroba, prawda? Tak przynajmniej zawsze myślałam. Poszedł, a ja zaczęłam gwałtownie ogarniać się do pracy.
Nie minęło pięć minut, a usłyszałam dźwięk powiadomienia. Spojrzałam na telefon i zobaczyłam, iż w dzienniku elektronicznym pojawiło się ogłoszenie od wychowawczyni: 'Dzieci chorych i przeziębionych prosimy nie przyprowadzać do szkoły. Piszę to w trosce o pozostałych uczniów'.
Spojrzałam na telefon, westchnęłam i zadzwoniłam do syna. Dobrze, iż rok temu kupiliśmy mu komórkę, bo tak to byłoby już po wszystkim. Koniec końców zawróciłam go z połowy drogi.
Siedzi teraz w domu. Z katarem. Bez gorączki, bez bólu gardła, w pełni sił i bez lekcji. Bo najwyraźniej z lekkim przeziębieniem nie wypada iść do szkoły. I tu mam pytanie: kto ustala te zasady? Kiedy uznaliśmy, iż dziecko z katarem to już zagrożenie? Przecież dzieci praktycznie cały sezon jesienno-zimowy chodzą z cieknącym nosem.
Jeśli każde z nich będzie musiało zostać w domu za każdym razem, to ani one się nie nauczą, ani rodzice nie będą w stanie normalnie pracować. Chcąc nie chcąc, tego dnia musiałam wziąć wolne.
Wiem, iż trzeba dbać o zdrowie i innych i swoje. Ale chyba trochę się zagalopowaliśmy i powariowaliśmy. Czy naprawdę nie można odróżnić poważnej infekcji od zwykłego, dziecięcego przeziębienia? Czy nauczyciele nie mogą zaufać rodzicom, iż ci wiedzą, kiedy dziecko naprawdę powinno zostać w domu?
Nie mam gotowego rozwiązania, ale mam sporo frustracji. I chciałabym się dowiedzieć, czy tylko ja mam wrażenie, iż coś tu poszło nie tak? A może to ja oszalałam, a wszyscy inni mają racę?".