Chodzi za mną ostatnio Bryan Ferry. Gdy się jest #po40, „ostatnio” oznacza „od jakichś parunastu lat”. Ferry’ego dużo słuchałem w liceum – w końcu byłem nastolatkiem akurat gdy wydawał swoje najlepsze płyty solowe i z Roxy Music!
Potem zacząłem go z niechęcią kojarzyć z dekadą, z której kilka miałem przyjemnych wspomnień. Dzisiaj wspomnienie wyludniałego i ponurego blokowiska w stanie wojennym, z „Bete Noire” sączącym się z głośników Radmora, nabrało dość patyny, żeby mnie nie dołować.
Glam rock, jak to już kiedyś tu pisałem, wyprzedzał czasy kultury mashupów, coverów i zacierania granic gatunkowych. Bryana Ferry hejterzył za to Lester Bangs.
Ten film dokumentalny nadawała PRL-owska telewizja w jakimś Studiu 2, więc pamiętam te słowa z dzieciństwa. Kiedyś sam miałem swojego wewnętrznegl lestera, więc chyba jeszcze pamiętam, o co chodziło w tym kulcie „autentyczności”. Oczywiście, z dzisiejszej perspektywy rację przyznam Ferry’emu.
Sztuka jest sztuczna. Z definicji. Artysta może śpiewać o miłości, ale nie może naprawdę się zakochiwać na każdym koncercie (bo choćby jeżeli to robi, to nie jest naprawdę).
Oczywiście, banały. Dziś. Ćwierć wieku temu byłem gotów bronić koncepcji „autentyczności” w muzyce pop. Ja mam usprawiedliwienie, iż byłem młody i głupi, ale jakie usprawiedliwienie miał Lester Bangs?
Nikt się już nie dowie. W każdym razie, w tym konflikcie artysty z krytykiem, wygrał artysta. Czas przyznał mu rację. Bryana Ferry słucha się dziś z rozkoszą, a wybrane eseje Bangsa (które sobie jakiś czas temu sprawiłem) nieznośnie już trącą myszką.
Nigdy nie rozumiałem zasad, którymi się kierowano wyjmujac z albumu single do promocji. Z płyty „Bete Noire” wybrano mdłe „Kiss And Tell” i „The Right Stuff”. Na singla poza tym trafiło „Limbo”, które mi się akurat bardzo podoba, ale – jak informuje ciocia Wiki – nie wyszło poza 86 miejsce.
Nie dali żadnej szansy tytułowej piosence, która podoba mi się z tej płyty najbardziej. Co za idiotyczna dekada, te ejtisy.