Matka rozmawia z nastoletnim synem.
Rodzice za bardzo ingerują w życie prawie dorosłych dzieci. fot. Anastasia Shuraeva/Pexels
REKLAMA

Zwyczajna rozmowa o dzisiejszej młodzieży

Ostatnio spotkałam się z dawno niewidzianą znajomą. Taką, z którą rozmowy schodzą na tematy, od których włos się jeży na głowie, a człowiek łapie się na tym, że coraz częściej zaczyna zdania od: "Za naszych czasów...". No i tak właśnie było. Pogadałyśmy o pracy, dzieciach, cenach truskawek i o tym, jak to dzisiejsza młodzież... No cóż – delikatnie mówiąc – jest niesamodzielna. Wychowana na płatki śniegu. Rozpuszczona i zagubiona. I zanim ktoś mnie zlinczuje – nie, nie obwiniamy młodych. My tu mamy na celowniku kogoś innego: rodziców.

Bo wiecie, nie ma się co czarować. To nie młodzi z kosmosu się tacy zrobili. To my – rodzice – tak ich "uformowaliśmy". Z troską, miłością i aplikacją do śledzenia lokalizacji dziecka. Niańczymy ich, prowadzimy za rączkę, jakby nadal mieli cztery lata, a nie osiemnaście. I naprawdę – nie przesadzam.

Znajoma opowiedziała mi historię swojej koleżanki (czyli koleżanka znajomej – klasyk), która wybrała za swojego dorosłego syna przedmioty maturalne. Tak. Nie zasugerowała. Nie doradziła. Ona po prostu podjęła decyzję. Bo "on się nie zna, on nie wie, a ja wiem lepiej, co mu się w życiu przyda".

I wiecie co? Ten chłopak nawet nie zaprotestował. Skinął głową, poszedł na rozszerzoną geografię i informatykę, choć marzyło mu się coś zupełnie innego. Teraz ta sama mama pcha go na studia – najlepiej takie, po których "będzie praca". A chłopak? Chciałby wziąć gap year. Odpocząć. Pomyśleć. Może popracować. Może pojechać w góry. Albo chociaż odkleić się od mamy. Ale nie. Bo matka już zapisała go na rekrutację, sama mu założyła konto na uczelni, wynalazła mieszkanie na wynajem i nawet – uwaga – dołoży mu do czesnego, jeśli "zdecyduje się pójść na coś porządnego". A co na to on? On się już nawet nie buntuje.

Układa życie tak, jak mama każe

Chłopak powiedział tylko, że jeśli mama nie pozwoli mu na przerwę w nauce, to on i tak nie będzie się uczył. Będzie czytał książki, pisał wiersze, grał na gitarze i "przygotowywał się do poprawy matury". I że mama go w tym czasie ma utrzymywać. Bo przecież "zawsze utrzymywała".

Wiecie co? Słuchałam tego z rozdziawioną buzią. Myślałam, że mnie coś trafi. Nie rozumiem tego świata. Serio. Jestem matką. Kocham moje dzieci do szaleństwa. Ale gdzieś w tej miłości trzeba znaleźć granicę. Granicę między wspieraniem a sterowaniem. Bo potem mamy takie pokolenie, które nie wie, jak zapłacić rachunek, albo boi się iść bez rodzica na rozmowę o pracę, ale doskonale wie, jak wybrać filtr na Instagramie.

Mam wrażenie, że to my, rodzice, robimy im krzywdę. W dobrej wierze oczywiście. Ale krzywdę. Bo życie to nie jest bajka. To nie jest szkoła, gdzie można poprawić ocenę, jak się coś zawali. Dorosłość nie wybacza błędów z taką łatwością. Trzeba mieć silną psychikę, żeby się podnieść, otrzepać, poprawić przysłowiową koronę i iść dalej. A te dzieci nie są na to zupełnie gotowe. Bo nikt ich nie nauczył podejmować decyzji. Bo wyręczaliśmy ich we wszystkim. Nawet w tym, czego nie powinniśmy dotykać.

I teraz się boję. Serio. Boję się, że za kilka lat ci młodzi będą siedzieć na kozetce u terapeuty i płakać, że nie wiedzą, kim są i czego chcą. Bo nie mieli szansy się tego dowiedzieć. A my, ich rodzice, dalej będziemy ich wyręczać, głaskać po głowie i mówić, że "wszystko będzie dobrze". Tylko że nie zawsze będzie. I co wtedy? Wiem, że zabrzmi to jak lament starej baby, ale chyba wolałam czasy, kiedy młodzi chcieli się usamodzielniać, a nie dostawać kieszonkowe za "szukanie swojej tożsamości".

Masz podobne zdanie albo zupełnie odwrotne do mojego? Napisz, chętnie przeczytam inne opinie: martyna.pstrag-jaworska@mamadu.pl lub: mamadu@natemat.pl.
Czytaj także: