Rygorystyczne zasady na wycieczce
Moja córka niedawno wróciła z trzydniowej wycieczki z klasą. Miało być super – w końcu piątoklasiści jechali gdzieś dalej, był autokar, noclegi, jakieś atrakcje, las, ognisko, choćby park linowy. Zapłaciłam prawie 700 zł, co przy obecnych cenach i naszej domowej sytuacji naprawdę było dla nas sporym wysiłkiem. Ale myślałam: niech ma coś z tej szkoły, niech spędzi czas z kolegami, porobią sobie zdjęcia, pośmieją się, pochodzą późno spać, jak to na wyjazdach bywa. Niestety, rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Zaczęło się od tego, iż dzieci musiały oddać telefony na cały dzień. Mogły z nich korzystać tylko wieczorem – przez 2 godziny i to pod kontrolą nauczycielek. Żadnego dzwonienia w ciągu dnia, żadnych wiadomości, zdjęć, filmików. Moja córka zadzwoniła do mnie dwa razy, na kilka minut, z tonem głosu, jakby rozmawiała z urzędnikiem, a nie z mamą. Była wyraźnie spięta. Kiedy zapytałam, co tam u niej, tylko powiedziała, iż wszystko dobrze, ale nie może długo rozmawiać, bo "pani już patrzy".
Na miejscu dzieciom zakazano słodyczy z powodu ryzyka wymiotów w autobusie. Serio? Dzieci nie mogą mieć batona w plecaku? Córka opowiadała, iż kilka osób miało lizaki czy żelki, to nauczycielki im zabrały, mówiąc, iż "wycieczka to nie cukiernia". Dzieciaki i tak codziennie chodziły kilkanaście tysięcy kroków, cały dzień były na świeżym powietrzu, a wieczorem nie mogły zjeść nic słodkiego?
Nie ma mowy o wybrykach
Najgorsze było jednak to, iż dzieci miały ciszę nocną o 20:30. Jeszcze było jasno na dworze, a one już siedziały w pokojach, a za chwilę miały być w łóżkach. Nie wolno było głośno gadać, nie wolno się przemieszczać między pokojami, nie wolno nic. Dzieciaki ciągle słyszały: "Proszę się uciszyć, bo nie będzie atrakcji jutro". Moja córka, która nie ma żadnych problemów z zachowaniem, była przerażona, iż zrobi coś źle. Bała się choćby pójść wieczorem do łazienki, żeby nie dostać uwagi.
Rozumiem, iż nauczyciele czują na sobie odpowiedzialność. Naprawdę to rozumiem. Ale czy nie można tego robić z głową? Czy naprawdę trzeba było traktować dzieci jak rekrutów na poligonie? Nie oczekiwałam, iż będą chodzić spać o północy, ale może chociaż 22:00? I iż będą mogły pogadać ze sobą w pokojach? I iż ja, jako matka, będę miała z dzieckiem normalny kontakt? Teraz córka jest zrażona i twierdzi, iż więcej na kilka dni nigdzie nie pojedzie. Ja z dzieciństwa pamiętam, iż takie wyjazdy ze szkoły to był najfajniejszy czas.
Moje dziecko wróciło z wycieczki zmęczone psychicznie. Powiedziało, iż to był pierwszy i ostatni raz. A ja naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy to wszystko ma jeszcze sens. Po co te wyjazdy, skoro dzieci są trzymane za krótko, mają zakazy jak w internacie i nie mogą być po prostu dziećmi? Zamiast wspomnień zostało poczucie żalu i niesmak.