A tymczasem z racji ciągłego biegania po różnych iwentach związanych z internetem usłyszałem jeszcze jeden mit, który teraz dopiszę jako suplement do poprzedniej blogonotki. Mit ten zapiszę w postaci dialogu podobnego do rozmowy, która miała miejsce w realu.
AKTYWISTA: Używam wyłącznie Linuksa i otwartego oprogramowania, bo w nim nie może być backdoorów. choćby gdyby jakiś był, to zaraz go odkryją i załatają.
JA: Yeah, right, tak jak odkryli dziurę w bashu.
AKTYWISTA: Co to jest bash?
W kręgach z serii „Tarkowski cytujący Lipszyca cytującego Doctorowa” można zdumiewająco często napotkać na ludzi, którzy nabożną wiarę w Wolne Oprogramowanie łączą z brakiem zrozumienia jak to działa. Nic dziwnego, bo większość z nich to po prostu (c)humaniści – jak choćby mój ulubiony felietonista technologiczny.
Jeśli ktoś jest z wykształcenia kulturoznawcą, z centralnej fantazji poetą a z zawodu rozliczaczem grantów, to szanse, iż odróżni kod źródłowy od wynikowego są żadne. Nie będzie umiał zdefiniować żadnego z tych pojęć (inna sprawa, iż #dziecisieci w ogóle mało co potrafią zdefiniować, potrafią najwyżej bezmyślnie przekleić hasło z plwiki).
Mogę jednocześnie odgadnąć psychologiczny mechanizm stojący za ich magiczną wiarą w Linuksa. Opisywałem to w notce „Manifest pasywistyczny”.
W liberalnej teorii mityczny „trzeci sektor” ma być wyrazem społeczeństwa obywatelskiego. W teorii to powinny być ugrupowania oddolnie tworzone przez obywateli, utrzymujące się z ich składek.
W praktyce trzeci sektor żyje głównie kosztem pierwszych dwóch. Fundacje i NGO’sy żyją albo z partnerstwa z biznesem, albo z dofinansu ze środków publicznych, albo umiejętnie surfują między jednym a drugim.
Rzuca to nieustanną wątpliwość, czy nie zachodzi tu konflikt interesów. Czy dofinansowywany przez państwo NGO’s faktycznie może temu państwu „patrzeć na ręce”? Czy z dofinansu od Google’a można walczyć o prawo do prywatności?
Im większa niepewność konkretnego aktywisty w jego własny aktywizm, tym gorętsza wiara, iż z jakimś innym NGO’sem jest inaczej. Gdzieś tam musi przecież istnieć ten prawdziwie mityczny obywatelski Trzeci Sektor – może nie tu, może nie tam, ale może w jakimś zupełnie innym miejscu?
Helou, nie ma go. Obywatelsko oddolne organizacje w Polsce to te, których neoliberalny Trzeci Sektor nie lubi – Kościół i związki zawodowe. Nie są cool, nie da się nimi chwalić w szarlocie przy tartej bułce.
Stąd nadzieja, iż chociaż Linux jest produktem prawdziwie oddolnego ruchu hackerów, zdolnych studentów i cyberaktywistów. Zmieniajmy świat na lepsze instalujac Linuksa na laptopie, choćby jeżeli od tego szlag trafi nam połączenie z komórką. Wolność wymaga poświęceń.
No więc chłopaki, dziewczyny i osoby trans. Linux jest tak samo oddolny i obywatelski, jak wasze NGO’sy.
Rozwojem Linuksa kieruje Fundacja Linuksa. To jest skład jej zarządu. Kogo tam widzimy? Przedstawicieli świata korporacji.
Czy to takie dziwne? Fundacja Linuksa, jak każda, zależy od wpłatodawców. Im więcej wpłacisz, tym więcej masz do gadania. Szary obywatel raczej nie ma szans wpłacać po pół megabaksa rocznie, jak tzw. „platynowe członki” (IBM, Samsung czy Hewlett-Packard).
Szary obywatel może oczywiście wpłacić na fundację, ale będzie miał na jej działania wpływ adekwatny do tej stówencji peelenów, z której wyskoczył. Czyli: ŻODYN.
Mit „zdolnego studenta, który przegląda kod źródłowy” to taki sam mit cyberaktywizmu, jak ta „rewolucjonistka z Macbookiem w Starbucksie”, z której się już parokrotnie chichrałem. To nie jest takie proste, przegryźć się przez kod źródłowy pod kątem reakcji programu np. na buffer overflow.
Linux od dawna nie jest już rozwijany przez „zdolnych studentów” i „cyberaktywistów”, tylko przez etatowych pracowników albo Fundacji Linuksa, albo korporacji będących „platynowymi członkami”. Co za tym idzie, w Linuksie rozwijane jest to, na czym zależy korporacjom.
A zwykły, szary użytkownik? Gdyby komukolwiek na nim zależało w tym ustroju, nazywalibyśmy go zwykłoszaryzmem, nie kapitalizmem.