- Moim zdaniem 1/3 nauczycieli w polskich szkołach jest świetna w tym, co robi, tyle samo jakoś daje radę, resztę powinno się natychmiast zwolnić, ponieważ szkodzą dzieciom - mówi bez ogródek Marcin Sitburski, twórca Szkoły Minimalnej, który dziś przenosi wizję idealnej edukacji do reala. Punkt szkolny w Gdańsku to dopiero początek tej rewolucji.
Mama:Du: - Co pana boli w polskiej szkole?
Marcin Sitburski: - Masowe podejście i "produkcja" ludzi o określonych poglądach. Pamiętajmy, iż niezależnie od tego, kto jest ministrem edukacji, arbitralnie ustala on zasady i schemat. Boli mnie, iż to jedna osoba, siedząc przy stole, decyduje o losie uczniów, o tym, jakie poglądy im się zaszczepi, jak mają się uczyć, działać, postępować.
Nie ma w polskiej szkole świadomości, iż uczeń to jest człowiek, niezależny byt, iż może mieć inne potrzeby, niż te narzucone przez polityków. Bo nie oszukujmy się, ale partia rządząca zawsze ma ogromny wpływ na system edukacji w kraju.
Porusza pan istotną kwestię, bo przecież szkoła powinna być wolna wyznaniowo i odpolityczniona. Tylko wtedy możemy wychowywać ludzi, którzy będą w stanie wyrobić sobie własne zdanie o świecie, znaleźć swój kompas moralny.
Zdarzają się nauczyciele, którzy idą trochę pod prąd i taką młodzież chcą wychowywać. Jednak oni to robią trochę obok systemu, bo nie ma rozwiązań strukturalnych, które pozwoliłyby to robić w szkole systemowej. Edukacja powinna podążać za uczniem, za jego potrzebami i pasjami.
Nauczyciele i rodzice powinni zaufać dzieciom i pomóc im odpowiadać na jego potrzeby, a nie spełniać swoje wyobrażenie o tym, jak to dziecko powinno w przyszłości funkcjonować. Kiedyś użyłem już takiego brutalnego porównania, które tu niestety świetnie pasuje.
Wyemancypowaliśmy niewolników, później kobiety, choć ten proces wciąż trwa. Komuś, kto żył w czasach niewolników, w głowie nie mieściło się, aby byli oni wolnymi ludźmi, w XIX wieku mężczyźni nie umieli sobie wyobrazić, iż ich żona mogłaby iść na wybory, dziś to standard. Dziś stoimy przed punktem w dziejach emancypacji dzieci.
Dziecko jest zależne od nas ekonomicznie, ale nie jest naszą własnością. Dziś jesteśmy w czasie, kiedy powinniśmy przyjąć jako pewnik, iż ta zmiana - emancypacja dzieci - jest nieunikniona
Ta zmiana już się zaczęła, tylko zaczęliśmy od małych dzieci. Wiemy już, iż one na nas nie wymuszają, iż nie robią nam na złość, lepiej je rozumiemy. Uczeń jest bytem pośrednim, system za wolno się zmienia. Czy edukacja jest odpowiedzią, jak pomóc dziecku uczyć się i żyć po swojemu?
Uściślijmy formułę prawną. Edukacja domowa wcale nie musi odbywać się w domu. To nauczanie poza systemem szkolnym na wniosek rodziców ucznia, nazywane z ang. home schooling, czyli edukacja domowa. Ale ona wcale nie musi odbywać się w domu. Choć u nas dziecko wciąż pozostaje pod kontrolą placówki, musi zdawać egzaminy klasyfikacyjne.
W systemie anglosaskim można zupełnie odejść od szkoły. Jednak choćby w tej formie, która obowiązuje w Polsce, uczeń dostaje możliwość zarządzania czasem, którym gospodaruje w ramach potrzeb i możliwości. Musi to robić w cyklach rocznych, ale zawsze to jakaś wolność.
Jedno dziecko lepiej uczy się rano, inne wieczorem. ED daje mu taką możliwość.
A szkoła ma sztywny plan.
Nie tylko to. Szkoła zabija w dzieciach to, z czym przychodzą do niej ufne 7-latki. W przedszkolu dzieci zadają miliony pytań, mają wielką ciekawość poznawczą, w szkole ona diametralnie zanika. W ED dziecko samo decyduje, czy uczy się z podręcznika, czy z zupełnie innej książki, filmu, podcastu. Dobiera formę, która odpowiada mu najlepiej, drąży temat, gdy ten go zainteresuje.
Jeśli czegoś nie używamy, to zanika i to szkoła systemowa robi z ciekawością poznawczą, w edukacji domowej to wraca. Dziecko pyta, zamiast być pytane.
A jeżeli dziecko czymś jest zainteresowane, to pyta, ciekawość wzbudza emocje, a nacechowane emocjonalnie wspomnienia zostają z nami na dłużej, więc dziecko łatwiej uczy się tych informacji.
Właśnie patrzę na półkę z książkami, stoją tu pozycje autorstwa Korczaka, Montessori, Juula, Holta i Neilla - to wszystko tutaj jest, oni sto lat temu opisywali to, o czym mówimy. Rewolucje edukacyjne z lat 20. ubiegłego wieku, kiedy po latach działania systemu zaczęto odkrywać, iż on nie jest dobry. Ci ludzie wyrażali obawy, zgłaszali propozycje, jak to wszystko usprawnić.
Sądzę, iż przeszkodziła im II wojna światowa, ale w dalszym ciągu funkcjonujemy w szkole, którą już sto lat temu chciano zrewolucjonizować. Dziś wciąż jeden człowiek ma nad szkołą władzę absolutną, bo jedno to ustawy, ale ministerialne rozporządzenia to decyzje ministra i nikogo więcej. I nie mówię tylko o aktualnym szefie MEiN, bo po 1989 roku większość miała własną wizję, forsowaną wbrew społecznemu braku aprobaty.
Szkoła powinna dawać możliwości edukacyjne, otwierać, pokazywać i rozbudzać ciekawość. Dziś tego nie robi.
Jednak są dzieci, które w znanym nam systemie się odnajdują.
Tak, mniej więcej 20 proc. Kiedyś na grupie Szkoła Minimalna, napisałem post o tym, jak wyglądałaby szkoła, gdyby na czele MEiN stanął człowiek z ADHD albo jakąś dysfunkcją rozwojową. Pewnie stworzyłby swoimi decyzjami szkołę przyjazną dzieciom, które mierzyłyby się z podobnymi trudnościami jak on, a reszta? Reszta musiałaby się dostosować. Dziś to się dzieje.
Uczniowie o podobnych poglądach, wartościach, usposobieniu jak włodarze czują się w szkole dobrze, ale cała reszta nie, a tej całej reszty jest większość. Bo normatywność jest bardzo umowna. Uważam, iż dzieci wyemancypowane warto wyprowadzać już teraz z tego sztywnego systemu szkolnego.
A on uczniów dzieli i segreguje, również ekonomicznie...
Zgadza się. Szkoła publiczna dostaje na ucznia około 600 zł subwencji, niepubliczna około 500 zł. Na dziecko w edukacji poza systemem ta subwencja to 300 zł. System nie finansuje dziecka, tylko konkretne rozwiązania. Nie ma tu mowy o równości. Rodzic powinien otrzymywać bon edukacyjny i samodzielnie, a raczej w porozumieniu z dzieckiem, decydować, jak dana kwota zostanie wykorzystana.
Te różnice finansowe nie tylko utrzymują przy życiu skostniałe szkoły, ale też wyraźnie pokazują, jakie są preferencje - fabryka ludzi jednakowych, złamanych i dostosowanych do systemu, jest dla systemu warta więcej niż dobrostan ucznia.
A przecież można inaczej, choćby jeżeli nie zdecydujemy się uczyć naszych dzieci osobiście.
Tak. Dlatego też uruchomiłem punkt szkolny. Opłata miesięczna za usługę komercyjną to u mnie 450 zł dla ucznia, który jest w edukacji domowej. Wciąż szkoła dostaje na niego 300 zł, gdyby dostał swoją subwencję do ręki, płaciłby symboliczne 150 zł, a gdyby subwencja była jednakowa dla wszystkich dziecka, tych pieniędzy jeszcze by mu zostawało na dodatkowy angielski, basen, kino...
Jak wygląda nauka w punkcie szkolnym?
W moim punkcie dziecko może przychodzić na 4 godziny 8-12 lub 12-16. Spędza czas w grupie rówieśniczej, może się uczyć w swoim rytmie, nawiązywać relacje, prosić innych o pomoc. Jest nauczyciel, który pełni rolę mentora, tutora czy przewodnika, który pomaga w przypadku trudności rozgryźć zagadnienie. Ale dziecko uczy się samo, w swoim tempie, w przyjaznej atmosferze i przyjemny dla siebie sposób.
W Szkole Minimalnej nie ma miejsca na dzwonki, oceny i krytykę. Nauka przebiega poprzez wspólne poznawanie świata. Rodzice, którzy podpisują ze mną umowę, muszą zgodzić się na nielimitowane wyjścia poza lokal, chodzimy po mieście, dotleniamy się, rozmawiamy, spędzamy miło czas, ucząc się przy okazji.
To tak skrajnie różne od systemowej szkoły podejście. Spójrzmy na szkoły, dzieci dziś uczy się np. 1500 uczniów na trzy zmiany. Tłok, hałas, brak indywidualnego podejścia... to nie są sprzyjające warunki. Zamiast jednego giganta na osiedlu, mogłoby być mnóstwo małych punktów po 20 dzieci, które mentor zna, szanuje i wspiera.
Ta wielka szkoła mogłaby być dla mniejszych biblioteką, salą gimnastyczną, widowiskową, punktem, gdzie te małe grupy czasem by się widywały. Moim marzeniem jest, aby tych małych punktów było tyle, aby mogły wymóc zmiany systemu. Bezpłatna edukacja w ramach punktów szkolnych to byłby wielki krok w stronę emancypacji uczniów.
Przestrzeń, którą pan stworzył dla uczniów, kojarzy się mocno z co-working, coraz popularniejszym dzieleniem biur przez ludzi z zupełnie różnych firm. Dziecko zachowuje społeczne relacje, ale pracuje po swojemu.
Dokładnie tak, nazwijmy to co-schooling. To brzmi jak przyszłość.